sobota, 20 kwietnia 2013

Start: 8 kwietnia 2013


W dniu wyjazdu w domu, gotowa do drogi.
Ci, którzy znają mnie dość dobrze i już długo wiedzą, że o podróży dookoła świata bablałam od prawie początku studiów. Przez 10 lat pozostawało to marzeniem, wciąż odkładanym z różnych powodów. Najpierw zbierałam kasę, jak już uzbierałam to moja kolejną wymówką był brak towarzysza. Wtedy nie byłam gotowa by ruszyć sama. Następnie zaczęłam pracę w Merck Serono i tak bardzo mi się tam spodobało, że z planowanego początkowego roku, zrobiły się 4 lata. I zostałabym tam kolejne 10, gdyby nie pewnego pięknego kwietniowego dnia 2012 roku mój CEO nie ogłosił, że zamykają biuro w Genewie. Wtedy pomyślałam sobie: teraz albo nigdy, czas ruszyć i spełnić marzenie.

Zaczął się cały proces planowania, decydowania o trasie, co wziąć, co kupić, na co się zaszczepić. Do podróży dołączały kolejne osoby. I tak oto kolejnego pięknego kwietniowego dnia, dokładnie 8 kwietnia 2013 roku, prawie rok po wielkiej decyzji mojej firmy, wysiadłam z taksówki z plecakiem na lotnisku Chopina, zaopatrzona w bilet dookoła świata i gotowa do drogi. Powrotny lot mam wstępnie zarezerwowany na koniec września, pomyslałam sobie, że dobrze by było urodziny spędzić w domu. Daje to łącznie ok. 6 miesięcy podróżowania, jednak czas pokaże, na ilu miesiącach moja podróż się skończy.

Moją pierwszą destynacją był Hong Kong. Podróż samolotem minęła mi bardzo szybko, jak zwykle zamiast spać nadrabiałam zaległości filmowe, szczególnie te filmy, na które szkoda mi było kasy by iść do kina (takie jak Saga Twilight). Po wylądowaniu i odebraniu bagażu, zaczęłam się rozglądać za wyjściem. Chodzę, patrzę, tu bramka dla HK permanent residents, tam dla HK local helpers, dalej dla frequent visitors, jeszcze dalej dla dyplomatow i VIP. Ok, a gdzie jest dla zwykłych turystów?
Po długich poszukiwaniach, wreszcie znalazłam. Pan celnik bez żadnych pytań wbił mi wizę do paszportu na 3 miesiące, mimo ze ja tylko na 3 dni przyjechałam, przesunęłam zegarek o 6 godzin do przodu i voila!

Hong Kong


Wyszedłszy z lotniska na autobus, od razu poczułam znajomy i jakże dobrze kojarzony zapach – zapach Azji. I choć pogoda nie bardzo sprzyjała - było pochmurno i trochę mgliście - HK zrobił na mnie niesamowite wrażenie.
Pierwsze, co zrobiłam po dotarciu do hostelu, to wypytałam się, gdzie można coś dobrego i lokalnego zjeść. Pani skierowała mnie do noodle place tuz za rogiem. Mały lokalik, z wystawionymi za ladą różnymi makaronami i dodatkami od razu mi sie spodobał. W środku sami autochtoni, menu po mandaryńsku wiec pokazałam palcem co chce, nie będąc do końca pewna co zamawiam. I tak jak sie spodziewałam, było to niebo w gębie, świeże, smaczne i zdrowe.

Moj pierwszy posiłek w HK, w lokalnym Noodle place.

Rzuciło mi się w oczy, ze tutejsi ludzie są bardzo pogodni i pomocni a ich angielski na wysokim poziomie. Podchodzą, zagadują, pytają się czy w czymś nie pomóc.
I te dwie rzeczy właśnie najbardziej kocham w Azji i to właśnie sprawia, ze jest to mój ulubiony kontynent: jedzenie i ludzie.

Hong Kong, Nan Lian Garden i Chi Lin Nunnery

Zauważam również, ze dużo tu białych. Ale nie turystów, tylko tych w krawatach i garsonkach, wracających z pracy bądź spotkań biznesowych. Jest to jedno z tych miejsc, gdzie doskonale widać jak wschodnia kultura miesza się z zachodnia.

W lokalu w Hong Kongu zaczynam pisać bloga.
Po Hong Kongu można się poruszać metrem, jest to najszybszy ale najmniej ciekawy sposób. Dużo lepszą opcją są autobusy double deck (dwupiętrowe, jak w UK) oraz double deck tramwaje! Takich jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam i choć poruszają się w tempie żółwia i są dość stare, to chętnie z nich korzystam.
Mają również kolej linowa (jak na Gubałówkę), zawożącą ludzi na Vicoria Peak, 398m n.p.m., z którego można podziwiać całą panoramę wieżowców wyspy Hong Kong, oraz tych znajdujących się po drugiej stronie zatoki, na Kowloon. Jest to idealne miejsce, by zrobić piękne, pamiątkowe zdjęcie, bo widok zapiera dech w piersiach.

Adelaida, w południowej Australii, przywitała mnie 32-stopniowym upałem. I mimo, ze już jesień i na drzewach liście w kolorach żółci i brązu, to upal sprawia, ze wciąż czuje się lato. 

Południowa Australia to najsuchszy stan, a biorąc pod uwagę, ze Australia to najsuchszy kontynent, znalazłam się w najsuchszym miejscu na ziemi... Podobno nie padało tu porządnie od około 4 miesięcy i zamiast zielonych pól i wzgórz, dookoła widzę wypalone słońcem trawy. 

Australia to olbrzymi kontynent, jest trochę większa od Europy a mieszka tu tylko 20 milionów ludzi – polowa tego co w Polsce. Można jechać i jechać i żadnego gospodarstwa przez mile nie widzieć. Dzika przyroda to główny atut tego kraju i Australijczycy bardzo dbają o to, by jej nie zniszczyć. Znajduje się tu tez ok. 2000 plaż i jedne z wyższych fal na świecie – jest to wiec raj dla surferów, jeśli tylko nie boją się rekinów. Jest to kolejna strefa czasowa dla mnie wiec przesuwam zegarek o 1.5 godziny, co daje łącznie różnicę w czasie z Polska równą 7.5h.

W drodze na plażę z Adelaidy do Geelong, Australia.
Spragniona słońca i ciepła, szybko wskakuje w krótkie spodenki i krótki rękawek i ruszam na tutejszy market. Raju, jakie owoce, jakie warzywa, jakie mięso, jakie ryby i owoce morza... Wszystko można tu kupić! Wszystko świeże, pięknie wygląda, sprzedają na sztuki, nic nie jest pakowane. Nic dziwnego, ze mój kolega, który mieszkał w Australii 7 lat, piał z zachwytu na temat żywności. Zakochałam się od pierwszego prawie wejrzenia!

Skuszam się na domowej roboty sławny tutaj jogurt ze świeżymi owocami leśnymi i idę wypożyczyć darmowy rower, by ruszyć na plażę. Ścieżka rowerowa wije się wzdłuż rzeki, raz w gore, raz w dol i choć na mapie wygląda to na krotki odcinek, na miejsce dojeżdżam dość zmęczona i głodna. Zamawiam fish and chips (ryba z frytkami) i zaczynam przyglądać się ludziom i delektować morzem i plaza. W drodze powrotnej się gubię, szlak rowerowy jest źle oznaczony a wszystko komplikują roboty drogowe i objazdy. Ale wiem, ze muszę kierować się na północ czyli tam gdzie jest słońce (w końcu jestem na półkuli południowej a tu wszystko jest na odwrót!).


Na promie w strone Kangaroo Island, Australia.

Na pozostałe dwa dni wykupuje wycieczkę na Kangaroo Island (wyspa kangurów) bo chce wreszcie zobaczyć jakieś tutejsze zwierzęta. Wyspa ta ma trochę ponad 4 tys mieszkańców, ludzie zajmują się głównie turystyka i rolnictwem i jest tu tylko dwójka policjantów. W drodze na prom, udaje mi się już zobaczyć pierwszego kangura, skaczącego przy drodze.


W drodze, Kangaroo Island, Australia

Po zejściu z promu, melduje się u mojego przewodnika Gregory'ego, który jest już na wyspie od 6 lat i uwielbia to miejsce. Mieszka w domu tuz przy plaży ze swoimi 3 psami i generalnie to bardzo kolorowa postać, posiadająca ogromna wiedzę o tej wyspie, jej mieszkańcach, zwierzętach, ale tez o Australii. Grupa jest niewielka, tylko 10 osób i wszyscy młodzi. Większość samotnie podróżująca jak ja. Super, może wreszcie kogoś poznam!

Pennington Bay, Kangaroo Island, Australia

Zaczynamy od przedstawienia się, by się lepiej poznać. Wiec mowie: "jestem Magda, jestem z Polski, przyjechałam do Australii wczoraj, jestem w trakcie 6-miesiecznej podróży dookoła świata". Wszyscy zaczynają wiwatować, klaskać i krzyczeć 'uuuuuu'. Potem Gregory się mnie pyta, kiedy zaczęłam moja podróż, a ja - ze tydzień temu. Dostaje kolejny wiwat od grupy.
Kolej na resztę i okazuje się, ze wszyscy to Niemcy!! Ale grupa bardzo dobrze zorganizowana, wszystko idzie sprawnie, szybko łapiemy świetny kontakt, nie czuje sie wyizolowana jako jedyna nie-niemka, jestem naprawdę pod dużym wrażeniem.

Remarkable Rocks, Kangaroo Island, Australia

Najpierw jedziemy na lokalna farmę, dowiedzieć się o uprawie owiec merynosowych oraz zobaczyć, jak się je strzyże. Jest to popularna odmiana, ceniona głównie za runo, z merino wool jest np wytwarzana odzież sportowa i outdoorowa (ja mam dwie koszulki do biegania i są to najlepsze jakie kiedykolwiek miałam).
Potem Gregory skręca w boczna drogę i oglądamy kangury. Przy okazji dowiaduje się, ze samice maja ciężkie życie. Przeważnie jest tak, ze samica kangura ma na głowie 3 potomków w jednym czasie. Jest małe kangurzątko, które już wydostało się z torby ale wciąż żywi się mlekiem matki, jest kolejne jeszcze w torbie oraz dodatkowo, kangurzyca jest w ciąży. Co ciekawe, każde z tych dwóch 'urodzonych' kangurów żywi się z oddzielnego sutka, w którym produkowane jest inne mleko (o innym składzie). W ogóle kangury towarzysza nam przez cały nas pobyt na wyspie, często przebiegając nam pod kolami samochodu.

Sandboarding czyli zjezdzanie na desce z wydm. Kangaroo Island, Australia


Wracając do głównej drogi, natykamy się na black tiger snake'a (czarny waz tygrysi). Jest podobno jednym z pięciu najbardziej jadowitych węży świata i jak cie ugryzie, to dostajesz darmowy przelot helikopterem do szpitala. Nikt jednak z grupy nie jest chętny na taka przygodę wiec tylko robimy zdjęcia z autobusu i ruszamy dalej by oglądać foki, odpoczywające na pobliskiej plaży.

Ostatnia atrakcja dnia jest tzw sand boarding czyli zjeżdżanie na desce z wydm. Mamy przy tym wiele zabawy jednak podchodzenie pod gore szybko nas meczy. Noc spędzamy gdzieś w buszu, pokój dziele z 6 dziewczynami, jest cisza i spokój a na bezchmurnym niebie widać gwiazdozbiory południowej półkuli.


Napotkane zwierzęta na Kangaroo Island, Australia

O świcie ruszamy zobaczyć koale. To zwierze większość swojego dnia śpi (20 godzin), ok 3.5h je a pozostałe pół godziny przeznacza na przemieszczanie się. Słowo koala wywodzi się z języka aborygeńskiego i oznacza 'nie pije' – kolae w ogóle nie pija wody, wszystkie fluidy czerpią ze zjadanych liści eukaliptusowych.
W pobliskim parku narodowym udaje nam się zobaczyć jakieś 5 sztuk, w tym jednego bardzo nisko na drzewie i akurat nie śpiącego. Gdy tylko nas widzi od razu zaczyna wspinać się na drzewo ale udaje nam się porobić ładne zdjęcia. Fantastycznie! Natykamy się również na kakadu różową oraz kolczakowatego.

Ja, Melanie i Ricarda przy grilu, szykujemy BBQ. Kangaroo Island, Australia

Na lunch zatrzymujemy się w przydrożnym miejscu, przeznaczonym na piknic. Jest duży grill zaopatrzony w butle wiec zaczynamy szykować bardzo popularne w Australii barbeque, a dokładniej chicken wraps. Kazdy dostaje inne zadanie, ja staje przy grilu z dwiema dziewczynami. W lunchu towarzyszy nam mały wallaby.

Gdzies na Kangaroo Island, Australia