środa, 24 kwietnia 2013

Samotnie w drodze

Dni w podróży: 17, strefa czasowa: +8h.

Pierwsze dwa tygodnie podróżuję sama. Jest to nowe dla mnie doświadczenie, którego obawiałam się przed wyruszeniem. Jednak od wszystkich, którzy kiedyś podróżowali sami słyszałam, ze to świetne przeżycie, ze koniecznie choć w raz w życiu trzeba spróbować. Wiec próbuje. Na razie 2 tygodnie ale w środku i na końcu mojej trasy będę miała kolejne, dłuższe, samotne etapy.
Przed wyjazdem chciałam trochę poznać jak to jest być samemu w drodze wiec w Szwajcarii zrobiłam parę weekendowych wypadów w pojedynkę. Nie było źle ale 2 dni a 2 tygodnie to duża różnica.


Każde miejsce dobre by pisać; Federation square, Melbourne, Australia


Wiec jak to jest? Niesamowicie, sama siebie nie poznaje. Po pierwsze zagaduje każdego, jak popadnie, czy to starsza osoba czy młodsza, chłopak czy dziewczyna, pani w sklepie czy ktoś spotkany w pralni, od razy zaczynam rozmowę. I to nie jakąś krotka wymiana zdań, ale konwersacje trwające po kilka minut. Gadam o wszystkim i o niczym i w ogóle nie przejmuje się, co sobie myślą – w końcu nigdy więcej ich nie zobaczę. Na pewno pomaga tez, ze ludzie tu są bardzo otwarci i gadatliwi.
Po drugie na moich wycieczkach bardzo szybko się zaprzyjaźniam z ludźmi, szybko przekraczam te granice miedzy zwykłą znajomością a przyjaźnią. Po ok. 30 minutowej rozmowie z pewna Szwajcarka, zaczynam dzielić się z nią moimi prywatnymi sprawami a ona swoimi. Wymieniamy doświadczenia, doradzamy sobie, wspieramy się. Jakbyśmy się znały od lat. Nie ma czasu by powoli rozwinąć przyjaźń, trzeba wiec szybko przejść do konkretów.
Od razu tez widać, kto jest w samotnej podróży już od dawna. Takiej osobie zupełnie nie przeszkadza swoje własne towarzystwo, dobrze jest jej samej ze sobą, jest w 100% sobą, nie musi nikomu nic udowadniać ani grac kogoś innego.
Ludzie tez chętniej zagadują samotne osoby, dzielą się doświadczeniami z podróży, proponują rzeczy. Dużo można się dowiedzieć np co jest warte zobaczenia, z kim wykupić wycieczkę, jak się gdzieś dostać, razem wziąć taksówkę na dworzec by podzielić koszty. Jak tyle osób w kolo, to po co być samemu?



Melbourne, Australia


W Adelaidzie wsiadam na pociąg do Melbourne, podróż trwa ok. 11 godzin ale mija mi szybko. Po drodze mijamy Bordertown, miasteczko, w którym zmieniam stan ale tez strefę czasowa. Tym razem różnica w czasie jest tylko 30 min wiec nie powinnam mieć problemów z przestawieniem się.

Melbourne jest gwarne, tłoczne i ruchliwe. Na kolacje wybieram się nad rzekę, gdzie mnóstwo osób spaceruje, biega, jeździ na rowerze a restauracje są głośne od rozmów. Zamawiam cheeseburgera ze szwajcarskim! serem, bardzo tutaj popularnego. Ponieważ mam dość dzielenia pokoju z obcymi osobami, na czas pobytu w Melbourne wynajmuje pokój w hotelu. Wychodzi drogo ale mam kilka dni by chwile odsapnąć, porządnie się wyspać i zrobić spokojnie pranie.

Drugiego dnia po przyjeździe mam chwile, wiec postanawiam pobiegać (tak, tak, wzięłam ze sobą buty do biegania mimo wielu zdziwionych twarzy, gdy o tym wspominałam). Po tak długiej przerwie w bieganiu (cala zima) jestem z siebie dumna bo udaje mi się biec przez godzinę i zrobić prawie 9 km. Niestety, moje stopy nie są już takie szczęśliwe. Następnego dnia puchną i mam problemy z chodzeniem. Chyba je przeciążyłam.


Wilsons Promotory, Australia


Na pierwsza pozamiastową eskapadę wybieram się do Wilsons Promotory – jednego z najstarszych na ziemi parków narodowych, i miejsca najbardziej wysuniętego na południe w Australii. Znajdują się tu odludne plaże, wspaniała dzika przyroda i niezliczone szlaki piesze. Moja grupy liczy tylko 6 osób, w tym dwójka w moim wieku: Karin ze Szwajcarii (z Zurychu) i Craig z UK. Od razu łapiemy wspólny język i się zaprzyjaźniamy. Wspólnie narzekamy na hostele, ze dużo w nich głośnych i imprezowych nastolatków, którzy nic innego nie robią tylko pija, pala i śpią. Craig ma pecha, dzieli pokój z takimi trzema Francuzami, którzy na dodatek nie mówią po angielsku wiec nawet nie da się z nimi pogadać. 


Z Karin w drodze na Squeaky Beach, Z Craigiem nad woda jemy lunch; Wilsons Prom, Australia


Z Karin dużo gadamy o Szwajcarii i umawiamy się na wspólny hike w Alpach, jak już obie wrócimy do domu. Ona jest w drodze od 6 miesięcy i wraca do Europy na początku lata. Widać na jej twarzy lekkie już znudzenie podróżą, zresztą sama przyznaje, ze trochę już ma dość, ze kolejne miasto to po prostu kolejne miasto i czas wracać. Craig w Australii odwiedza brata i pracuje. Jest tu od 8 miesięcy jednak dopiero na naszej wyprawie widzi po raz pierwszy kangura!!


Na Squeaky Beach piasek piszczy pod nogami; Wilsons Prom, Australia


Idziemy na Squeaky Beach czyli na Piszczącą Plażę. To miejsce swoją nazwę zawdzięcza temu, ze jak się idzie to piasek piszczy pod nogami. Bawimy się jak dzieci, próbując wydobyć z piasku jak najgłośniejszy pisk. Piasek jest biały, pogoda nam dopisuje, zanurzam stopy w wodzie – jest dość zimna. Dzis raczej nie mam ochoty na kąpiel. Prosty lunch, składający sie z kanapek i jabłka, jemy tuz przy wodzie, na kamieniach.


Do kolekcji zwierząt widzianych w Oz, dołącza emu; Wilsons Prom, Australia


Druga eskapada to słynna Great Ocean Road - droga wijąca się wzdłuż wybrzeża, licząca ok. 250 km. Mimo, ze jest to 'must see' i wszyscy się nią zachwycają, nie robi na mnie większego wrażenia, chyba za dużo już w życiu widziałam podobnych dróg. Poza tym, jako duża atrakcja turystyczna, przyciąga tłumy wszelkiej maści ludzi a ja raczej nie bardzo odnajduje się w takich miejscach. No ale trzeba odhaczyć na liście wiec jadę. 


Great Ocean Road, Australia

Tym razem trafia mi się liczna grupa, typowi turyści, przewodnik nie robi na mnie wrażenia, zachowuje się jakby typowy gbur. Ale czeka mnie kolejna niespodzianka bo w mojej grupie są... dwie Szwajcarki! Tym razem z Berna. Myślę sobie, ze tylu Szwajcarów to ja nie poznałam przez 5 lat mieszkania w Szwajcarii. 

Na samym końcu Great Ocean Road znajduje się największa atrakcja – 12 apostołów. Są to wyrzeźbione przez wodę skały. Niestety zostało ich już tylko 7 bo aktywność wody jest tu dość mocna. To jedyne miejsce warte tu zobaczenia. 


12 apostołów oraz London Bridge na Great Ocean Road, Australia


Na mój ostatni wieczór w Melbourne umawiam się z Karin na oglądanie pingwinów w dzielnicy St Kilda. Jak można się było spodziewać, na molo, skąd można oglądać pingwiny, przyszło dużo ludzi. Jest nawet ekipa telewizyjna, robiąca o nich reportaż. Gadamy chwile z prezenterem i czekamy. W końcu, tuz po zachodzie słońca, udaje nam się zobaczyć jednego, który niestety szybko ucieka, przestraszony piskami rozentuzjazmowanych Chińczyków.

Kolacje jemy we włoskiej restauracji, znajdującej sie na jednej z popularnych 'lane' czyli wąskiej uliczce, usianej małymi restauracyjkami i kawiarniami. Zegnam się z Karin ale to jeszcze nie koniec naszej wspólnej australijskiej przygody. Okazuje się, ze z Melbourne ona tez rusza na północ i prawdopodobnie za kilka dni znów się spotkamy gdzieś w okolicach Brisbane.

Następnego dnia łapie samolot do Sydney. Tam na lotnisku spotykam się z Kasia. Iwona dołącza do nas w hotelu bo jej samolot ląduje 2 godziny po naszym. Od teraz będziemy przez następne 3,5 tygodnia podróżować we trojkę.

Juz nie sama a we trzy: ja, Kasia i Iwo; gdzieś w Australii