czwartek, 16 maja 2013

Za zwrotnikiem koziorożca

Dni w podróży: 38

Na północ od zwrotnika koziorożca, w spokojnych wodach morza koralowego, znajduje się archipelag wysp Whitsunday (Niedzieli Palmowej). Te 74 wyspy, mniejsze i większe, wyglądające jak czubki gór, stanowią idealne miejsce na żeglowanie. 
Nasza łódka Summertime; Whitsunday Islands, Australia
Zmęczone już trochę jazdą samochodem, nie możemy się doczekać by wreszcie zamienić kierownicę na żagiel i spędzić trochę czasu w wodzie i na wodzie.

Iwona, która rezerwowała nam tę wycieczkę, dobrze wybrała. Łódka jest w stylu starodawnym, z charakterem, z 1920 roku, oczywiście odnowiona. Wpada nam w oko od pierwszego wejrzenia. Jej nazwa to Summertime, moje przekleństwo przez cały rejs bo non stop chodzi mi po głowie piosenka Lany Del Rey 'Summertime Sadness' mimo że oprócz słowa summertime zupełnie nie pasuje do sytuacji...

Przed wejściem na pokład kapitan karze nam zdjąć buty, nie zobaczymy ich przez następne trzy dni. Potem jest szybki briefing na temat bezpieczeństwa i procedur, krótkie zapoznanie się z załogą i w drogę. Dostajemy z dziewczynami trzyosobową kajutę, bardzo małą ale dajemy radę jeśli tylko nie przebywamy w niej naraz we trzy. Jej dość wietrznie - łódką buja na lewo i prawo i trudno się poruszać więc tylko siedzimy na pokładzie i zapoznajemy się z naszymi współtowarzyszami. Wszyscy raczej młodzi, różne narodowości jednak jest zdecydowana przewaga dziewczyn 3:9. Nie dziwi mnie to jednak, już się przyzwyczaiłam, że dziewczyny-turystki stanowią tutaj znaczną większość. 

Whitsunday Islands, Australia

Rejs jest BYO czyli 'Bring your own (alcohol)' (przynieś swój własny alkohol). To bardzo popularna w Australii 'metoda' picia. Wiele restauracji i barów dopuszcza przynoszenie swojego własnego alkoholu, jednak trzeba zapłacić korkowe. Tutaj korkowego nie ma bo łódka nie posiada licencji na sprzedaż a że przez trzy dni praktycznie będziemy z dala od cywilizacji, jak sobie nie przyniesiesz nic do picia to nie będziesz miał. No i my właśnie nic sobie nie przyniosłyśmy, trochę z braku czasu, trochę przekonane, że na pewno będzie można kupić na pokładzie. Na szczęście pewna Brytyjka ma trochę wina na zbyciu i się z nami dzieli.

Niesamowita plaża Whithaven; Whitsunay Islands, Australia


My w piankach; Whitsunday Islands, Australia
Pierwszy dzień to największa atrakcja Whitsunday Islands czyli plaża Whitehaven. Uznana za jedną z najpiękniejszych na świecie, ciągnie się na długości 7km i stanowi magiczny obrazek: biały, drobny piasek tworzy spiralne formy wśród turkusowej i błękitnej wody. Niestety wciąż jest sezon na meduzy więc dostajemy pianki do kąpania. Średnio nam się to podoba, chciałoby się wskoczyć do wody w samym kostiumie ale wizja bycia oparzoną jednak nas przekonuje i je zakładamy.

Następnego dnia budzi nas dźwięk podnoszonej kotwicy. Czy się chce czy nie chce nie da się spać więc idziemy na górę obejrzeć wschód słońca. Z postoju wypływamy jeszcze przed śniadaniem. Płyniemy sobie, wieje wiatr, każdy jeszcze ledwo na oczy patrzy, słońce sobie powoli wstaje, z głośników leci 'Sunrise' Norah Jones, koło łódki płyną sobie dwa delfiny - jest idealnie! 

O wschodzie słońca już płyniemy; Whitsunday Islands, Australia

Potem śniadanie i idziemy nurkować. W końcu to już Wielka Rafa Koralowa. To moje trzecie w życiu nurkowanie (po Tajlandii i Gran Canarii) więc już trochę jestem obeznana. Kasia zrobiła kurs w Warszawie przed wyjazdem (jeszcze bez certyfikatu) ale nurkuje poza basenem po raz pierwszy. Iwona jest zupełnie zielona w tym temacie ale widzę po, że złapała bakcyla. Resztę dnia wypełnia nam snurklowanie. Świat podwodny jest taki kolorowy i magiczny, aż trudno uwierzyć patrząc na ocean, że gdzieś tam w tej głębinie toczy się takie różnorodne i atrakcyjnie wizualnie życie.

Nurkuję; Wielka Rafa Koralowa, Australia

Ostatniego dnia w programie są kajaki. Widzimy żółwie wodne i płaszczki i nawet na lądzie... kozę. W dawnych czasach marynarze pozostawiali zwierzęta domowe na różnych wyspach, by ci którzy się rozbiją i trafią na taką wyspę, mieli pożywienie w postaci mięsa. 

Z kajaków widzimy grupy płaszczek; Whitsunday Islands, Australia


Trzy dni na wodzie robią swoje więc w Cairns, na dalekiej północy Australii, gdzie dojeżdżamy po 2 dniach, zmieniamy nasze plany. Zamiast kolejnego, ale tym razem dwudniowego rejsu z nurkowaniem na Wielką Rafę Koralową, zapisujemy się na jednodniowy. W ten sposób zwalnia nam się dzień. Spragnione większych wrażeń decydujemy się na rafting na oddalonej o 2 godziny jazdy autobusem rzece Tully. Ponieważ to najbardziej mokre miejsce w Australii, nurt rzeczny ma 4 stopień czyli największy na jakim można spływać komercyjnie. W grupie na rafcie trafiają nam się, jak już można się spodziewać, same dziewczyny: dwie Szwedki i Amerykanka – łącznie 6 osób plus dwóch przewodników – młodych Australijczyków – jeden się szkoli na tej rzece a drugi go nadzoruje (kobiety-przewodniczki się trafiają ale rzadko, jest to bardzo fizycznie wymagająca praca i dziewczyny siłę muszą nadrobić umiejętnościami).

Zdjęć z raftingu nie ma więc będzie zachód słońca; Australia
Spływ jest pełen emocji, adrenaliny i wrażeń. Siedzę na samym początku pontonu, gdzie jest moim zdaniem najbardziej ekscytująco. Dwa razy prawie wypadam i raz gubie wiosło. Spływ kończy skok z 6 metrowego klifu (Iwona rezygnuje ale my z Kasią jesteśmy jak najbardziej chętne). Zabawa przednia!!

Droga powrotna szybko mi mija bo siedzę z naszym przewodnikiem i sobie miło gawędzimy przez całe dwie godziny. Jest to pierwszy Australijczyk jakiego tu poznałam a jestem tu od miesiąca! Cóż, lepiej późno niż wcale. Kiedy mu to mówię, nie może uwierzyć, ale tak jest. Hostele wypełnione są ludźmi z Europy a poznać Australijczyka na ulicy nie jest łatwo, mimo że to naród bardzo towarzyski i otwarty.



Muchy, muchy, muchy; Ayers Rock, Australia
Czas opuścić wybrzeże i udać się do czerwonego środka Australii (Red Center). Rozdzielam się z dziewczynami, które zdecydowały się w tym czasie odwiedzić Melbourne i wsiadam do samolotu. Przy lądowaniu widzę, że krajobraz tu jest pustynny i płaski, z gdzie nie gdzie wystającą ni z tego ni z owego duża skałą i soczyście czerwoną ziemią. Temperatury przekraczają 30 stopni, w powietrzu lata masa much – moje przekleństwo przez najbliższe 3 dni. Dowiaduję się, że to już końcówka sezonu muchowego tutaj, za miesiąc już ich nie będzie. Nawet nie chcę myśleć co się tu dzieje w sezonie muchowym... Na szczęście są aktywne tylko w ciągu dnia - w nocy będzie spokój.


Alice Springs, gdzie wysiadam z samolotu, to miasto-ikona australijskiego outbacku. Jest oddzielone od lotniska masywem MacDonnell, niewielkimi wzniesieniami skąd można podziwiać wschody i zachody słońca. W mieście kręci się dużo Aborygenów, smutny to widok bo mieszkają oni na ulicach lub w parku i często widać ich zataczających się.

 
W drodze z Alice Springs do Ayers Rock; Australia

Nasz bus ze swagami na dachu przyczepki; Alice Springs / Ayers Rock, Australia

Następnego dnia rano ruszam na 3-dniową wycieczkę w stronę Ayers Rock (Uluru). Po drodze witamy do kanionu Kings, który jest podobno większy niż ten w USA. Robimy 3-godzinny spacer dookoła a by zabić czas, ćwiczę z moją francuską współtowarzyszką - Juliette mój francuski. Szybko się zaprzyjaźniamy, mimo że różnica wieku to 10 lat. Ona jest w Australii od prawie 8 miesięcy na tzw. 'working holidays' czyli pracujących wakacjach: trochę pracujesz, potem trochę zwiedzasz, znów pracujesz, znów zwiedzasz. Była już au pair (opiekunką do dzieci) w Melbourne przez 10 tygodni a teraz jej następną destynacją jest Cairns, gdzie planuje znaleźć sobie pracę za wikt i opierunek. Do Francji wraca na początku wakacji jeśli tylko uda jej się znaleźć zatrudnienie bo kończą jej się pieniądze.


Kings Canion, Australia

Kings Canion, Australia

Noc spędzamy pod gołym niebem, przy ognisku, niebo usłane jest gwiazdami, które od czasu do czasu spadają. Śpimy w tzw. swagach. To bardzo popularne w Australii przenośne spanie. Wygląda to jak duży worek, zrobiony z nieprzemakalnego materiały, do którego włożony jest materac. By było ciepło, do środka wkłada się dodatkowo śpiwór, zasuwa i śpiwór i swaga i jest bardzo przytulnie i ciepło. Swagi łatwo się składają, tworząc rulon, są lekkie i łatwe w transporcie. 

Następnego dnia pobudka jeszcze przed świtem i ruszamy dalej. Najpierw trzygodzinny spacer po Kata Tjuta, co oznacza 'wiele głów' i akuratnie pasuje do miejsca bo skały tutaj są zaokrąglone. To moje ulubione miejsce. 

Na pieszej wycieczce w Kata Tjuta (The Olgas), Australia

W Kata Tjuta kolory wspaniale się mieszają; Australia

Na końcu największa atrakcja czyli Uluru (Ayers Rock). Ta ogromna skała o wysokości ponad 300m, jako jedno z niewielu miejsc na świecie została dwukrotnie wpisana na listę UNESCO: raz za naturalne piękno a potem za znaczenie kulturowe. To święte miejsce Aborygenów i mimo że jest możliwość wspięcia się na samą górę, rezygnujemy. Jeszcze kilka lat temu ponad 90% turystów wchodziła, teraz liczba ta spadła do ok 20% - ludzie stają się coraz bardziej świadomi i szanujący inne zwyczaje. Rząd Australii rozważa by całkowicie zakazać wspinaczki ale Aborygeni wola zostawić wejście otwarte i pozwolić turystom okazać szacunek poprzez samowolne zdecydowanie by na Uluru nie wchodzić.
W związku z powyższym my Ayers Rock tylko obchodzimy dookoła i podziwiamy zarówno o zachodzie jak i o wschodzie słońca.

Z Juliette podczas lunchu,w tle Uluru; Ayers Rock, Australia

Uluru (Ayers Rock) - święta skała Aborygenów, podczas zachodu słońca zmienia kolor z minuty na minutę; Australia

Następnego dnia wracam już na wybrzeże, do Cairns. Podczas startu samolotu, mogę podziwiać Uluru z góry – pocieszenie, jako że strasznie chciałam przelecieć się helikopterem nad tą skałą ale mój lęk wysokości nie pozwolił mi na to.

Na markecie w Cairns wpadam w końcu na Adama; Australia
W Cairns czeka mnie nieplanowana niespodzianka. Na tutejszym Night Markecie (nocnym markecie) natykam się niespodziewanie na... Adama, mojego dobrego kolegę ze studiów. Padamy sobie w ramiona, w końcu ostatni raz widzieliśmy się ponad miesiąc temu tuż przed moim wyjazdem, na mojej imprezie pożegnalnej. Chwilę gadamy bo i on i ja jesteśmy ze znajomymi. Spotkalibyśmy się jeszcze raz ale ja następnego dnia lecę do Sydney. Więc tylko wymieniamy szybko wrażenia i się żegnamy.

Znów mam szczęście bo lądujący samolot przelatuje tuż nad centrum Sydney i mogę z góry podziwiać Opera House i sławny w tle most. Taka sama niespodzianka spotyka mnie przy starcie do Vanuatu, tym razem jednak podziwiam miasto nocą – widok zapiera dech w piersiach. 

Centrum Sydney ze sławną Opera House; Australia